MÓJ RYBIŃSKI
Włączyłem telewizor o poranku i w rogu ekranu zobaczyłem czarną wstążeczkę. Pierwsza myśl paniczna, że kiedy zabawiałem się w lokalu pana Romana "Zakąski przekąski" vis a vis pałacu prezydenckiego, a potem spałem pijackim ciężkim snem, ogłoszono żałobę narodową. Kolejna myśl, która pojawiła mi się w skołatanej głowie, była równie absurdalna: żałobę ogłoszono z okazji śmierci Maćka Rybińskiego. Przed dwoma dniami byłem na jego pogrzebie, sam pan prezydent przez umyślnego przysłał do kościoła order dla zmarłego, arcybiskup Nycz, metropolita warszawski, koncelebrował mszę i osobiście, pieszo, udał się z konduktem do grobu, więc może... Jako ostatnia pojawiła się refleksja, że powodem umieszczenia przez TVN wstążeczki może być celtycki, a więc pogański Halloween, czyli wigilia dnia Wszystkich Świętych. Okazało się jednak, że wstążeczkę umieszczono z powodu śmierci Jana Wejcherta, założyciela TVN.
Maćka żegnano prawie jak papieża, z nadętą pompą, jakiej sam nie cierpiał. Z dnia na dzień okrzyknięto go Mistrzem, Nauczycielem, Wielkim Człowiekiem przestrzegającym zasad, prawym i krystalicznym... nie ma chyba cnoty, której by mu po śmierci nie przypisano. Stawiając go tuż po śmierci na cokole, wyrządzono krzywdę Maćkowi-człowiekowi. Jeśli spoglądał na to z góry, musiał się czuć zażenowany. Jeśli by zmartwychwstał, jestem pewien, że wykpiłby tę celebrę w kolejnym felietonie. Postanowiłem przekłuć ten rozdęty balon i przypomnieć Maćka innego. Nie wielkiego Polaka, nie sługę Pana, nie Nauczyciela i nie Patriotę, lecz zwykłego Maćka, którego ceniłem i lubiłem i z którym przez lata "rozumiałem się bez słów."
Poznałem wiele lat temu. Tak dawno, że już nie pamiętam, kiedy. Nie przepadając za sportem, pracowaliśmy obaj w tygodniku "Sportowiec", nie będąc studentami, pracowaliśmy w tygodniku studenckim "ITD". Łączył nas stosunek szczególny, wynikający przede wszystkim z zamiłowania do wszelkich psot. W "Sportowcu" zaczęliśmy redagować humorystyczną stronę, która wyraźnie odstawała od poważnego charakteru pisma, w "ITD" zaanektowaliśmy ostatnią stronę pisma, ochrzciliśmy ją "itp" i przez parę lat hulaliśmy na niej, ku uciesze czytelników i irytacji cenzury.
Pierwszy tekst Maćka dla "ITD" powstał w okolicznościach nerwowych. Na uczelniach powołano właśnie do życia niby demokratyczne ciała zwane senatami, z udziałem studentów, więc szybko potrzebny był tekst. Maciek akurat odwiedził mnie w redakcji. Spytałem, czy może napisać krótki felieton. Jasne - odpowiedział i usiadł do maszyny. - Za czy przeciw?
Za czy przeciw? To była maniera ówczesnego Maćka, którą potem rozwinął w cynicznej deklaracji i chętnie epatował nią towarzystwo: "Moje poglądy zależą od wysokości honorarium."
Maciek bał się swoich żon. Pierwsza była prokuratorem i może to było przyczyną. Druga była dziennikarką i to na pewno nie było przyczyną. Kiedy go poznałem, pierwsze małżeństwo już mu się rozsypywało. Na ślubie z Krysią Grzybowską zagrałem rolę świadka.
Kiedy z zagranicy przywiozłem dwie kurtki wojskowe, oryginalne, z magazynów NATO, jedną dałem Maćkowi. Paradowaliśmy w nich bezustannie, Maciek przestał nosić marynarki, jego żona zaczęła mnie nie lubić. W wojskowych kurtkach chadzał przez całe życie.
Maciek bał się swej drugiej żony jak sztubak. Kiedy wypił i wracał do domu w środku nocy, albo nad ranem, zawsze jako usprawiedliwienie zeznawał, że był ze mną, choć rzadko było to prawdą. Moje akcje u niej spadały na łeb.
Pewnego dnia zdecydowaliśmy, z powodu jak najbardziej szlachetnego, bo z potrzeby pieniędzy, by rozpocząć karierę literacką. Na zimno wykalkulowaliśmy, że najbardziej opłacalne będzie napisanie kryminału. Nakłady takich dzieł były wysokie, o wiele wyższe niż ambitnej literatury, honoraria zaś zależały od nakładu właśnie. Przewiozłem swoją archaiczną maszynę do niego i zasiedliśmy do pracy. Od razu zdecydowaliśmy, że zabójca nie będzie, jak to bywało w książkach wielu ówczesnych autorów, mordował dla skrzyń brylantów czy innych absurdalnych w peerelowskiej rzeczywistości skarbów, lecz z pobudek niskich, zrozumiałych dla czytelnika, który w Expresie Wieczornym często czytał, że kogoś zamordowano dla 5 złotych czy paczki papierosów. Nasz morderca miał zabić konkurenta, bo chciał wygrać rajd samochodowy. Wybraliśmy najbardziej efektywną technikę pisania: jednocześnie na dwóch maszynach.
W ciągu czterech dni i tyluż nocy napisaliśmy w jego mieszkaniu naszą pierwszą powieść kryminalną "Góralskie tango". Natychmiast, prawie bez czytania, zanieśliśmy ją do Krajowej Agencji Wydawniczej, bo wiedzieliśmy, że KAW wydaje kryminały. Ku naszemu zdumieniu książkę zaakceptowano do druku i szybko wydano w 300 tys. egzemplarzy. Dostaliśmy za nią straszną furę pieniędzy. Moment odbioru tej nieprawdopodobnej fortuny uzmysłowił nam, że bogactwo może mieć swoje nieprzyjemne strony. Dzień wypłaty honorarium zbiegał się z tzw. Świętem Matki Boskiej Pieniężnej, jedynym świętem obchodzonym co miesiąc, kiedy to pracownicy wydawnictwa odbierali swoje pensje. Staliśmy w kolejce do okienka, ludzie przed nami odbierali i kwitowali swoje wypłaty, a to tysiąc, a to osiemset. Podszedłem pierwszy i kasjerka głośno wymieniła należną mi niebotyczną sumę. Nie pamiętam, ile tego było, ale na pewno kilkadziesiąt tysięcy. Nie chciałem liczyć. Szybko upychałem banknoty po kieszeniach kurtki. Czułem wzrok kolejkowiczów na sobie i chciałem się zapaść pod ziemię. Ale miało być jeszcze gorzej, bo za chwilę do okienka podszedł Maciek po odbiór identycznej kwoty. Czy ktoś dziś jest w stanie zrozumieć nasz ówczesny wstyd?
Wydawszy lekką ręką lekko zarobioną fortunę, popędziliśmy do wydawnictwa z następnymi propozycjami. Kolejny przyjęty i wydany kryminał to "Balladyna Superstar" - git czytanka z momentami - jak głosił podtytuł. Zbrodnia w tym kryminale została popełniona przy otwartej kurtynie, czyli na scenie, podczas próby generalnej, na oczach zgromadzonej w teatrze publiczności. Świadków wydarzenia było kilkuset. Dzielny kapitan milicji odkrył zbrodniarza sięgając do tekstu Słowackiego. W książce, jako grafik Masełko, wystąpił Andrzej Mleczko, który również wykonał projekt okładki.
Książka, tuż po dostarczeniu jej do księgarń, stała się białym krukiem, bo na polecenie wydziału prasy Komitetu Centralnego PZPR została wycofana z rynku. Na szczęście nie udało jej się odebrać tym, którzy już ją kupili, więc kilka egzemplarzy się zachowało do dziś.
W ciągu krótkiego czasu napisaliśmy jeszcze "Wielką islandzką", kryminał rozgrywający się w środowisku dziennikarskim, której już nam wydać nie chciano. Jedyny egzemplarz maszynopisu posiada niejaki Jan Poprawa z Krakowa, ale nie chce go oddać. Teraz, po śmierci Maćka, nie odda tego skarbu tym bardziej.
Kolejnym dziełem stała się książka "Trzecie wyjście", którą po wielu latach wydał Mirek Kowalski z Supernovej pod zmienionym tytułem "Brakujące ogniwo". Kiedyśmy próbowali mu opowiedzieć, jak doszło do napisania tej książki, przedstawiliśmy w dobrej wierze dwie zupełnie różne wersje wydarzeń. Obie tworzą szczególnego rodzaju posłowie tej książki. Każdy z nas napisał osobno obszerne wyjaśnienie pt. "Jak to było naprawdę". Oba były zupełnie inne.
Tę książkę wyjątkowo pisaliśmy z miesiąc i podeszliśmy do tego profesjonalnie. Powód był prosty: akcja rozgrywała się w miejscach, w których nigdy nie byliśmy. Śmiałym spojrzeniem ogarnęliśmy całą Europę i spory kawałek Afryki, nasi bohaterowie poruszali się po zaułkach i knajpach Londonderry, Paryża i innych miast, by w końcu wylądować w Tamanraset na południu Algierii. Przeglądaliśmy sterty map i planów miast, zaangażowaliśmy Witka Tomaszuka jako researchera, by zdobywał trudno dostępną wiedzę na temat amerykańskich pistoletów maszynowych, nielegalnego handlu bronią i danych technicznych różnych samolotów, udało się nam nawet przekonać jakiegoś afrykanistę, by przez kilka godzin opowiadał nam, pokazując zdjęcia, o Afryce, ze szczególnym uwzględnieniem południowej Sahary. Zabawa była przednia, jednak książkę w wydawnictwie odrzucono. Recenzenci zgodnie orzekli, że nasz pomysł, by wszyscy bohaterowie na końcu zginęli, jest nie do przyjęcia. Musi być happy end. Nasza propozycja, że dla tych czytelników, którzy nie mogą żyć bez happy endu napiszemy dodatkowo drugie pozytywne zakończenie, w którym wszyscy nie tylko przeżyją, ale będą żyć długo i szczęśliwie, nie spotkała się ze zrozumieniem.
Beztroska, z jaką rozpoczynaliśmy kolejne zwariowane projekty, wprawia mnie dziś w zdumienie. Dla teatru telewizyjnego Kobra napisaliśmy sztukę o sfrustrowanych milicjantach z wydziału zabójstw, którzy marzą o jakiejś spektakularnej zbrodni a zamiast tego muszę szukać złodziei skradzionej ze strychu bielizny. Dla Teatru Polskiego w Bydgoszczy napisaliśmy w parę dni konkursową sztukę pod dość bezczelnym tytułem "Dziady". Sztuka dostała drugą nagrodę, ex aequo z dziełem Ścibora-Rylskiego. Pierwszej nagrody nie przyznano. Teatr jednak nie zamierzał jej wystawiać. Była podobno przegadana. A "Hamlet"? - spytał wtedy Maciek. Odpowiedzią było milczenie.
Mieliśmy zamiar napisać szaloną książkę, w której wystąpiliby bohaterowie naszych poprzednich dzieł, ale tego pomysłu nie udało nam się już zrealizować.
Wspólne pisanie w niczym nie przypominało męki twórczej, lecz było wspaniałą zabawą na pograniczu sztubackiego wygłupu. Z przyjemnością tworzyliśmy absurdalne sytuacje, łamaliśmy konwencje, przekłuwaliśmy balony napuszonej powagi i wszelkiej sztuczności. Pisaliśmy dużo i nieprawdopodobnie szybko, bardzo przy tym niechlujnie, co mi zostało do dziś. Nie czytaliśmy prawie napisanych tekstów, a kiedy je czytaliśmy po czasie, wielokroć nie umieliśmy sobie przypomnieć, kto pisał poszczególne fragmenty i kto odpowiada za błędy. Wielekroć redaktorzy w wydawnictwach pytali nas, jak to się dzieje, że nasz bohater w jednej scenie jest przystojnym brunetem a w innej łysym grubasem. Maciek odpowiadał wówczas, że gdybyśmy napisali tekst idealny, funkcja redaktora byłaby niepotrzebna.
Serial "Alternatywy 4" również nie powstał na kolanach. Uznaliśmy, że prawdziwe konfitury ukryte są w przemyśle filmowym. Na dwóch napisaliśmy więc zarys pomysłu serialu"Dom", wsadziliśmy to w kopertę, pośliniliśmy znaczek i wysłaliśmy do telewizji. I zgodnie z przewidywaniami telewizja nie raczyła nam odpowiedzieć. Dopiero po długim czasie, po zmianie dyrektora redakcji filmowej, zadzwonił telefon i padło pytanie, czy dalej jesteśmy zainteresowani pomysłem, bo nowy dyrektor znalazł w swej szufladzie nasze kartki. Byliśmy. Podpisaliśmy umowę na nowele do 6 odcinków i sprawnie je napisaliśmy. Zostały w telewizji zaakceptowane, skontaktowano nas z reżyserem, który - o ile pamiętam - nazywał się Janicki, imienia nie pamiętam. Spotkanie z nim wykazało rzecz straszną: on w ogóle nie miał poczucia humoru. Oprotestowaliśmy więc jego kandydaturę w telewizji, i to tak skutecznie, że zaproponowano nam współpracę ze Stanisławem Bareją, który w napisanych przez nas nowelach dostrzegł to, co w nich naprawdę tkwiło, a więc satyrę na jedyny słuszny system i na mechanizmy sprawowania władzy.
W domku Barei przy Fitelberga zabawa trwała nadal, z nowel pod okiem reżysera wyłaniał się scenariusz. I wtedy ja się zakochałem. Ona była Niemką, wyjechałem więc do jej kraju. Kilka razy przyjeżdżałem i dołączałem do pracy nad dialogami, ale lwią część pracy wykonali Maciek i Bareja. Potem ruszyły zdjęcia, ogłoszono stan wojenny, produkcja toczyła się, zapomniana przez kierownictwo telewizji, aż do kolaudacji, która zakończyła się zablokowaniem serialu na kilka lat. Zanim to się stało, Bareja wpadł na pomysł, byśmy jako autorzy wystąpili w serialu osobiście. Sobie wyznaczył rolę dzielnicowego Parysa, Maciek zagrał wspaniałą rolę pijaczka, który wsiada do autobusu, a widząc w nim stół i krzesła wypowiada zdanie: "O, autobusy restauracyjne. Wiedziałem, że do tego dojdzie." Ja zagrałem tajniaka zakładającego podsłuch u profesora-dysydenta.
Potem wichry historii rozdzieliły nas. Maciek z Krysią i córką Olą wylądował koło Bonn, ja utkwiłem we Frankfurcie nad Menem. Odwiedzaliśmy się wzajemnie kilka razy, ale nasze kontakty były coraz rzadsze. Nawiązaliśmy je znowu po powrocie do Polski, ale beztroska ochota na wspólne pisanie już nigdy nie wróciła.
Rozmawialiśmy wiele razy o jego zaskakującej służebności wobec jednej orientacji politycznej i rezygnacji z niezależności, którą latami sobie cenił i pielęgnował. Różnie to tłumaczył. Raz tym, że jego żona dostała posadę konsultanta u jednego z bliźniaków, innym razem, że zawsze opowiadał się po stronie słabszych. Nie lubił tych rozmów i szybko zmieniał temat.
Jakiś czas temu poprosiłem go, by napisał dla mnie epitafium. Obiecał, że napisze, bo pomysł wydał mu się przedni. Słowa nie dotrzymał, ale ten przedni pomysł mógł zaowocować inaczej: może napisał epitafium dla samego siebie? Może warto przejrzeć zasoby jego komputera?
Kondukt posuwał się alejkami cmentarza, za urną szło kilku muzyków i grało bluesa za bluesem, pomrukiwała tuba, zapadający zmrok rozświetlała jasna trąbka, ludzie zatrzymywali się i patrzyli, sympatycznie zdziwieni. Nad grobem muzycy przestali grać, arcybiskup Nycz, korzystając ze śmierci Maćka, wygłosił kolejną pochwałę nieskończonej dobroci Pana. Janek Pietrzak posypał swą głowę popiołem, bo nie poznał się w odpowiednim momencie na scenicznym talencie Maćka i nie zatrudnił go wcześniej w swym kabarecie. Zapadała ciemność. Muzycy znowu sięgnęli po instrumenty i zabrzmiał St. James Infirmary Blues. I wtedy, mimo wilgotnego zimna, zrobiło się ciepło i po ludzku. Oczami wyobraźni zobaczyłem Maćka w wojskowej kurtce, stojącego na swym pogrzebie z boku. Uśmiechał się ironicznie, order od prezydenta dyndał mu na piersi, w ręku trzymał szklaneczkę whisky. Nachylił się do mnie i szepnął teatralnie. - Wiadomości o mojej śmierci są mocno przesadzone.
Żródło: Janusz Płoński - 6 listopada 2009r.